piątek, 25 stycznia 2013

Rozdział V



Wszystko się trzęsło. Głowa się trzęsła, ręce się trzęsły, obraz się trząsł. Moje myśli przemierzały odległą galaktykę, aby za chwilę wrócić do mnie jak bumerang uderzający mnie w czoło i zostawiający fioletowego siniaka. Znalazłam się poza wszelkim czasem, bezbronna i obdarta z godności, aby za chwilę obudzić się z nieistniejącego snu i zacząć oddychać TYM powietrzem.  Czarne plamki powoli mijały, a ich miejsce zastępowały zamglone zielone ściany pomieszczenia. A więc jestem. A więc się nie udało.
- Czy ty słyszysz co ja do ciebie mówię!? Ocknij się do cholery jasnej, porżnęło cię do reszty!? – ależ ten głos dudnił w uszach. Głośniej się nie dało? – Coś ty ze sobą zrobiła!? Co cię napadło!? – w głowie huczało i huczało, ale najwyraźniej osobnik wydający dźwięki o tak wysokiej częstotliwości dopiero się rozkręcał – Nie pozwalam ci się nie obudzić! Słyszysz!?
- Co pan robi? – kolejny głos, na szczęście cichszy – Niech pan ją puści! – coś szarpnęło, zaszurało i na chwilę zapanowała absolutna cisza. Oddychałam głęboko, a ktoś pochylił się nade mną i przeraźliwie dyszał.
- Siostro, zabieramy ją. – powiedział spokojnie ten drugi głos, jakby „zabranie jej” było na porządku dziennym.
- Nie zgadzam się! – osobiście byłam tego samego zdania – Najpierw muszę z nią porozmawiać! – ten pierwszy głos był zawzięty, nie dawał za wygraną. Ktoś głośno westchnął i po chwili dokądś jechałam. Czułam się prawie jak na kolejce w wesołym miasteczku. Mdliło mnie, kręciło mi się w głowie, więc postanowiłam się zdrzemnąć. Tylko na chwilkę.
     W końcu przyszedł czas, kiedy musiałam przestać udawać że śpię i zmierzyć się z osobą, która siedziała koło mnie. Od ładnego kwadransa starałam się równomiernie oddychać i stwarzać pozory zmorzonej głębokim snem dziewczynki. Powoli otworzyłam oczy, jakbym robiła to po raz pierwszy. Przebiegłam wzrokiem po całej sali, a potem utkwiłam wzrok w moim gościu, który zapewne od jakiegoś czasu lustrował mnie z góry do dołu. Nie powiedziałam nic. Może czułam potworny wstyd, a może to duma nie pozwalała mi spojrzeć prosto w jego mądre, orzechowe oczy.
- Salem. – ciepły głos był niczym miód oblewający moje serce – Jak mogłaś to zrobić sobie… i mi? – nie wiedziałam co odpowiedzieć. Jego smutny wzrok mówił sam za siebie – zawiodłam go. Przyjaciele mogą na sobie polegać, a nie „rozwiązywać” problemy w pojedynkę i to jeszcze w tak idiotyczny sposób. Czemu ja najpierw robię, a potem myślę?
- Nie było mnie kilka dni, a ty już zdążyłaś tyle nawywijać… - westchnął i pokręcił głową z dezaprobatą. Wiedziałam jednak, że w kącikach jego ust czaiła się radość, że widzi mnie w jednym kawałku.
- Chester, ja – nie zdążyłam dokończyć, bo położył mi palec na ustach.
- Ty lepiej nic już nie mów. – uśmiechnął się półgębkiem i spuścił wzrok. Na jego twarzy malowały się wszystkie troski sprzed kilku godzin. Dotknęłam delikatnie jego dłoni, na co on uścisnął ją lekko.
- Przepraszam. – szepnęłam. Nareszcie to powiedziałam. Dotyczyło to nie tylko ostatniego incydentu, ale też parszywego wtrącania nosa w nie swoje zapiski. Było to ostatnie słowo, które padło miedzy nami aż do następnego dnia.
     Bennington siedział przy mnie całą noc. Nie musiałam otwierać oczu, aby to wiedzieć. Czułam jego obecność, słyszałam jego miarowy oddech. Starał zachowywać się jak najciszej, aby mnie nie obudzić i rzeczywiście wychodziło mu to perfekcyjnie. Jak zwykle mój sen był przerywany najróżniejszymi dźwiękami dochodzącymi z zewnątrz, ale specjalnie nie otwierałam oczu, aby nie czuł się winny. Wczesnym rankiem przyszła do mnie pielęgniarka. Po obserwacji wszystkich podłączonych do mnie urządzeń, pokręciła głową i spode łba spojrzała na Chestera.
- Przez takiego dziada się pogrążać… Ach, ta dzisiejsza młodzież. – mruczała pod nosem i człapała od okna do drzwi, aż w końcu puściła mężczyźnie ostatnie mordercze spojrzenie i wyszła z sali.
Patrzyliśmy na zamykające się powoli drzwi i niknącą w głębi korytarza krępą postać kobiety. Niesamowite, jak ludzie mogą oceniać innych na podstawie „pierwszego wrażenia”.
- Obudziłaś się. – stwierdził chłopak bacznie mierząc mnie wzrokiem. Byłam pod wrażeniem jego bystrości. – Teraz czas na wyjaśnienia. – mimowolnie zadrżałam – Salem, posłuchaj mnie uważnie, bo nie lubię powtarzać dwa razy, nawet takim słodkim dziewczynkom jak ty. – w tym momencie potargał mnie po czarnej czuprynie, ale za chwilę jego radosny nastrój zastąpiła powaga. – To co wtedy z tą teczką… Zachowałem się jak dupek. Jak małe, obrażone na cały świat czteroletnie dziecko… Nie, czekaj. Teraz ja mówię… Zostawiłem cię w tak trudnym dla ciebie momencie życia, chociaż obiecywałem co innego. – teraz to ja zasłoniłam mu usta dłonią dając mu do zrozumienia, aby przestał opowiadać tego typu głupoty.
- Dobrze, a teraz posłuchaj mojej wersji, panie Be. – odetchnęłam głęboko, a on nie odezwał się już ani słówkiem. – Współczuję ci, że spotkałeś tak perfidnie wścibską i bezczelną osobę, która pod twoją nieobecność, związaną z jej interesem, postanawia bezwstydnie zajrzeć do cudzej teczki, nie kryjąc się z tym w ogóle. – powiedziałam wszystko na jednym wdechu, a kiedy chciałam rozpocząć kolejne zdanie, Chester po raz kolejny mnie uciszył.
- A ja sobie nie współczuję, tylko dziękuję, że takie zakręcone wścibskie baby jeszcze istnieją na tym świecie. 
 

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Rozdział IV



     Samotność to jeden z najgorszych stanów w naszym życiu, przynajmniej moim zdaniem. Zamykasz się w sobie, tracisz wiarę w ludzi. Chyba była mi pisana. Najpierw rodzice, teraz Chester; powoli traciłam do tego wszystkiego siłę. W takim momencie moje myśli nawiedzały najstraszniejsze wizje zakończenia tej swojej męczarni na ziemi. Pojawiały się najczęściej o zmroku, kiedy szpitalne korytarze pustoszały, a przyjemny za dnia ciepły gwar cichł. Od pierwszego dnia pobytu tutaj miałam nadzieję na następny dzień, mimo że nie miał się niczym różnić od poprzedniego. Wiedziałam, że kiedy się obudzę, zobaczę przed sobą uśmiechniętą twarz TEGO człowieka. Spyta mnie, jak spało się „księżniczce na ziarenku grochu, które na pewno podłożył pod mój materac szpitalny krasnoludek”, a ja wtedy uśmiechnę się szeroko i szturchnę lekko jego bark, aby przywrócić go do porządku. Będziemy razem śmiali się w głos, dopóki nie przyjdzie do mnie lekarz i nie zacznie szczegółowo pytać o moje zdrowie. A kiedy wyjdzie skrytykujemy jego dzisiejszy ubiór i śmieszną łysinę na środku głowy, na której można by się poślizgnąć.
A teraz każdy kolejny dzień upływał mi w samotności. Image doktora nie śmieszył już tak samo. Ot, zwykły kitel i przydługie zgniłozielone spodnie, a na szyi czerwono – niebieska muszka. Budziłam się w nocy spocona i wystraszona sennymi marami, ściskając w ręku bawełnianą chusteczkę Chestera. Jedyna materialna pamiątka, która po nim pozostała, leżała zawsze koło mojej twarzy, abym mogła wdychać resztki jego cudownych perfum, które traciły na wartości zmieszane z zapachem szpitalnej pościeli. Jak zanikała woń mężczyzny, tak samo nikła moja nadzieja, na jego powrót. Mijał już czwarty dzień od jego odejścia, ale ja czułam, jakby minął co najmniej miesiąc. Coraz częściej płakałam, ale nikt nie otarł mi już kapiących łez i zapewne nie otrze. Pełna negatywnych myśli i bez sił na przeżycie kolejnego dnia, wegetowałam na szpitalnej pryczy zamartwiając się nad swoim losem. Nie myślałam, jak spróbować naprawić swój błąd, lecz jak się go łatwo pozbyć. Aż w końcu znalazłam, moim zdaniem, „złoty środek”, który postanowiłam wcielić w swoje marne życie.
     Zegar tykający nad drzwiami wskazał godzinę siedemnastą. Lekarz wyszedł pół godziny temu, pielęgniarka przed chwilą. Nie zapowiadało się, aby ktoś chciał mnie tego dnia jeszcze odwiedzić. Zapowiadał się kolejny ponury wieczór, kiedy będę wsłuchiwać się w serdeczne słowa typu „do zobaczenia, kochanie. Jutro wpadnę do ciebie z samego rana!” dobiegające gdzieś z głębi budynku. Właśnie podobne wypowiedziała wystrojona kobieta, która stukając obcasami opuszczała szpitalny korytarz, machając na pożegnanie jakiejś osobie i posyłając jej pocałunki w locie. Jeszcze raz spojrzałam na ogromna tarczę czasomierza, której cyfry zobaczyłby chyba niewidomy. Siedemnasta pięć. Już czas. Lepszej pory nie będzie.
Podniosłam się na łokciu i spojrzałam na kroplówkę zawieszoną na metalowym stojaku, a potem na rurkę doprowadzającą wodę do mojego organizmu przez wenflon. Zaczęłam odklejać plastry trzymające całą konstrukcję w odpowiednim miejscu, wyciągnęłam żyłkę, aż z mojego organizmu uciekała powolutku krew. To za mało. To nie wystarczy. Spojrzałam w lustro stojące na szafce. Zerwałam plaster chroniący szwy na czole i na policzku. Nic złego się nie stało. Co jeszcze, co jeszcze? Zaczęłam rozdrapywać wszystkie strupy powstałe z ran po wypadku. Pięściami okładałam zagipsowaną nogę i rękę. Kiedy żadna z tych czynności nie przyniosła oczekiwanego rezultatu, rozbiłam szklankę stojącą na stoliku. Ostre kawałki szkła raniły moje dłonie, które zaczęły ociekać szkarłatną krwią. Wszystko bolało jak diabli, ale nie mogłam teraz przestać. Wzięłam jeden z odłamków i jego krawędzią przejechałam sobie po ramieniu. Podłużna strużka czerwonej cieczy skapywała na łóżko, żeby potem zacząć tworzyć kałużę na podłodze. Powtórzyłam tę czynność jeszcze kilka razy raniąc brzuch i udo. Po chwili nie miałam już siły na cokolwiek i ostatni raz patrząc na otwierające się drzwi i majaczącą w niej postać postury lekarza, opadłam bezwładnie na łóżko.

sobota, 19 stycznia 2013

Rozdział III



     Dowiedziałam się wreszcie, że jest dwudziesty piąty październik. Czyli przespałam ponad dwa tygodnie, zanim obudziłam się na dobre! Chazy przychodził do mnie dzień w dzień. Któregoś razu spytałam go, czy on nie pracuje, że ma czas odwiedzać mnie i przesiadywać godzinami w moim towarzystwie. Uśmiechnął się wtedy tajemniczo, ale nic nie powiedział. Może dostał jakiś wielki spadek i teraz korzysta z życia nie zwracając uwagi na pracę?
Koniec października przypomniał mi o tym, że przez cały miesiąc nie odwiedzałam grobu rodziców. Po ich śmierci obiecałam sobie, że przynajmniej raz na tydzień przyjdę na cmentarz i postawię przy ich mogile zapaloną lampkę. Nie sądzę, by się na mnie obrazili, a wręcz przeciwnie –  na pewno z całych sił kibicowali mi w powrocie do zdrowia. Uśmiechnęłam się półgębkiem na myśl o ich roześmianych twarzach, kiedy wsiadali do granatowego SUV-a, aby pojechać w swoją ostatnią, śmiertelną podróż. Moje oczy zaszkliły się, jak przy krojeniu cebuli. Nie uszło to uwadze Chestera, który uważnie zerknął na mnie znad kartek papieru, na których gryzmolił coś zawzięcie od jakiejś godziny.
- Ej, mała, co jest? – zapytał ciepło i złapał mnie za rękę. Pokręciłam przecząco głową i zagryzłam wargi. Spod zamkniętych powiek zaczęły kapać leciutkie łzy, zostawiające ledwo widoczne plamki na szpitalnej pościeli. Mężczyzna od razu wyciągnął z kieszeni pogiętą bawełnianą chusteczkę i  delikatnie otarł moje mokre policzki. Pociągnęłam nosem i poczułam się trochę lepiej. To kolejny raz, kiedy rozpłakałam się przy nim na myśl o rodzicach. Jednak te kilka miesięcy nic nie zmieniły. Nadal czułam potworny ból, kiedy sobie o nich przypominałam.
- Chester – zaczęłam wolno – mógłbyś coś dla mnie zrobić?
- Tak? – powiedział ochoczo chcąc mi najwidoczniej poprawić nastrój.
- Wiesz gdzie jest cmentarz, prawda? – energicznie pokiwał głową – czy mógłbyś… czy mógłbyś pojechać tam, w moim imieniu, i zapalić znicz przy pewnym grobie?
- Jasne – poderwał się z krzesła i schował do teczki zapiski.
- Poczekaj! – powiedziałam i poprosiłam o jedną z jego kartek. Kiedy mi ją podał, wzięłam do ręki długopis i krzywym pismem napisałam „Anna i Henrik Deylon - sektor D”. Kiedy wziął ją ode mnie, nawet nie spojrzał na treść. Byłam mu za to wdzięczna. Uśmiechnął się, szepnął, że niedługo wróci i zniknął za drzwiami z mlecznego szkła.
     Cieszyłam się, że nagle pojawił się Chester. Był jedyną osobą, która przychodziła do mnie dzień w dzień. Nie pytał o nic. Nie naciskał mnie, abym się mu zwierzała. Ktoś kiedyś powiedział, że mowa jest źródłem nieporozumień; milczeliśmy więc tak razem, ja leżąca na łóżku, a on siedzący obok na krześle i zapełniający kartki papieru maleńkimi literkami. Czasami zerkał na mnie i przyglądał się ciekawie, jakby szkicował mój portret. „Co tam skrobiesz?” - spytałam kiedyś, ale on swoim zwyczajem nie odezwał się ani słówkiem i posłał mi jeden ze swoich zabójczych uśmiechów, po których miękłam jak małe dziecko na widok ulubionych lodów. Tak więc do tej chwili nie miałam pojęcia, jakie tajemnice kryją bruliony mojego skrytego znajomego. Podkreślam – do tej chwili.
     Dostrzegłam leżącą na szpitalnym stoliku czerwoną teczkę, w której prawdopodobnie znajdowały się zapiski chłopaka. Drżącą ręką sięgnęłam po sekrety Chestera i położyłam je przed sobą. Może, a raczej na pewno, nie zachowywałam się w porządku, ale ciekawość w tym momencie wzięła górę. Odciągnęłam gumkę broniącą dostępu do tajemnicy i moim oczom ukazała się biała kartka formatu A4, na której środku widniały tylko dwie linijki maleńkiego tekstu:

„When life leaves us blind,
Love keeps us kind.”


Odłożyłam tę kartkę i zajęłam się analizowaniem następnej. Tu zdecydowanie tekst był dłuższy, ale miejscami pojawiały się skreślenia.


"Let me apologize to begin with
Let me apologize for what I’m about to say
But trying to be something someone else was harder than it seemed
But somehow I got caught up in between

Between my ambition pride and my promise
Between my lies and how the truth gets in the way
The things I want to write say to you get lost before they come
The only thing that’s worse than one is none"

Następne zapiski miały w sobie swego rodzaju smutek, złość. Czytałam je niemalże ze łzami w oczach interpretując je i uosabiając z własną sytuacją.

 "No, no more sorrow
I've paid for your mistakes
Your time is borrowed
Your time has come to be replaced

I see pain, I see need
I see liars and thieves abuse power with greed
I had hope, I believed
But I'm beginning to think that I've been deceived
You will pay for what you've done"


Zaczytana w najgłębsze myśli i uczucia Chestera, które przelewał na papier, nawet nie zauważyłam powrotu chłopaka. Zastał mnie z porozrzucanymi po moim szpitalnym łóżku kartkami i pogrążoną w lekturze kolejnych zapisanych stron.
- Czemu to robisz? – zapytał z wyrzutem – czemu to czytasz!?
Wystraszona upuściłam kartkę, które pofrunęła tuż pod stopy mężczyzny. Zobaczyłam w jego oczach żal przemieszany ze złością. Było mi tak strasznie wstyd, że nie umiałam się powstrzymać i zostawić w spokoju tę cholerną teczkę, zamiast wściubiać nos w czyjąś prywatność. Byłam nadętą egoistką, która koniecznie musiała mieć i wiedzieć to, na co akurat miała kaprys. Patrzyłam tępym wzrokiem, jak Chazy ze złością zbiera wszystkie porozrzucane kartki i niestarannie upycha je do czerwonej teczki, zaciskając na niej palce. Nie próbowałam się tłumaczyć, bo mojego wścibstwa nie można było w żaden sposób usprawiedliwić. Walczył ze sobą, aby nie wybuchnąć, po czym rzucił mi mordercze spojrzenie i wyszedł. Schowałam twarz w dłoni (drugą miałam zagipsowaną) i kolejny raz dzisiaj rozpłakałam się, ale nie na myśl o rodzicach, tylko jak przez własną głupotę straciłam jedynego człowieka, dla którego coś znaczyłam. Chyba. W innym razie nie przychodziłby do mnie codziennie. Ja natomiast zburzyłam wszystkie podstawy naszej przyjaźni (jeżeli takim słowem można by określić to, co było między nami przez ten miesiąc) i pozwoliłam mu odejść.
     Musiałam pogodzić się z kolejnym rozdarciem. Teraz nie miałam już nikogo, kto mógłby pomóc mi przetrwać te ciężkie chwile. Zostałam sama. Przypomniałam sobie część tekstu napisanego przez Chestera:

„Sometimes goodbye`s the only way…”

Kolejne pożegnanie. Kolejna rana kształtująca nasz pogląd na świat i nie chcąca się zabliźnić.

_______________________________
rozdział dedykowany Gosi <3

czwartek, 17 stycznia 2013

Rozdział II



     Miałam złamaną lewą nogę, prawą rękę, wstrząśnienie mózgu i poobijany tyłek. Oprócz tego nie byłam jakoś znacząco poturbowana. Mogło być gorzej. Jak się później dowiedziałam, byłam cała owinięta szczelnymi bandażami, a połowa mojego ciała spoczywała w twardym gipsie. Nie chciałam myśleć, ile czasu będę wylizywać rany. W sumie nie obchodziło mnie to, co będzie za kilkanaście miesięcy, kiedy już chociaż połowicznie odzyskam sprawność. Gdy już wyjdę z „białej skóry”, jak pod nosem nazywałam mojego gipsowego kolegę, to będzie mnie czekać długa, męcząca, a przede wszystkim kosztowna rehabilitacja. Będę musiała wdrapać się na czwarte piętro do mieszkanka, które dzieliłam z Dashą i jej zdziczałym spanielem, który bez skrupułów kilka razy w tygodniu zostawiał mi oryginalną niespodziankę w moich butach. Dzięki temu zawdzięczają swoją czystość.
Ciekawiło mnie, jaką mamy datę. To absurdalne! Obudziłam się jakiś tydzień temu, a nawet nie zechciałam zainteresować się dniem, miesiącem, a może nawet panującym rokiem! Postanowiłam odnotować sobie w głowie, aby zapytać kogoś o to przy najbliższej okazji.
     A nadarzyła się ona dość szybko. Kiedy tylko odhaczyłam ten aspekt zielonym krzyżykiem w moim mózgowym notesie, za szybą pojawił się On. Wyglądał, jak zwykle, cudownie. Luźna skórzana kurtka, wystający kołnierzyk ciemnoszarej koszuli. Odświeżone krótko przycięte czarne włosy i okulary w czarnych oprawkach. Od razu spojrzał prosto na mnie, ale wytrzymałam jego wzrok. Spytał na migi, czy może wejść, a ja kiwnęłam głową na tyle lekko, na ile pozwalały mi opatrunki. Po chwili drzwi delikatnie skrzypnęły. Przyniósł ze sobą zapach subtelnych, męskich perfum. W tej chwili chciałam już zawsze czuć tą woń, która była poniekąd cichą i spokojną przystanią dla mojego rozszarpanego życia.
- Jak się trzymasz? – zapytał cicho, tak, że ledwo go usłyszałam. Nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. O jakie „trzymanie się” pyta?
- Jakoś – to nie była zbyt wyczerpująca odpowiedź jak na studentkę drugiego roku prawa. Nie mogłam jednak zdobyć się na nic ambitniejszego. Chester pokiwał głową.
- Jeśli… Nie chcesz ze mną gadać, to powiedz. Zrozumiem. – powiedział, a w jego głosie wyczułam smutek. Spuścił głowę, jak pies przepraszający pana za zjedzenie jego kiełbasy, i czekał. Wszystko teraz zależało ode mnie.
- Nie – powiedziałam stanowczo. Chłopak jednak chyba źle to zrozumiał, bo rzucił mi żałosne spojrzenie i już odwracał się, aby odejść, kiedy dodałam nieco głośniej. – Nie chcę, żebyś odchodził. – to, co dusiłam w sobie od jakiegoś czasu, wypadło ze mnie niczym rozjuszony byk, który nie może już dłużej znieść widoku czerwonej płachty.
- T-tak? – jeżeli kiedykolwiek miałam wątpliwości, że dorosły mężczyzna może zaciąć się przy mówieniu, to w tej chwili zostały one rozwiane. Patrzyłam lekko rozbawiona na jego zmieszany wyraz twarzy i uśmiechałam się w duchu. – Jesteś niesamowita. Prawie Cię zabiłem, ledwo uszłaś z życiem, a ty chcesz mnie nadal znać? – nawet nie ukrywał swojego wielkiego rozczarowania. Z wrażenia aż usiadł na krześle obok mojego szpitalnego wyrka.
- Owszem. Nie każdy kierowca po potrąceniu dziewczyny przychodzi do niej dzień w dzień do szpitala – kiedy to powiedziałam, udało mi się nawet uśmiechnąć, chociaż bolały mnie wszystkie mięśnie twarzy.
- Skąd ty… - zaczął, ale szybko mu przerwałam.
- Kobiety z rodziny Deylon`ów z natury charakteryzują się bystrością – wypaliłam niezbyt skromnie, a na te słowa Chazy uśmiechnął się szeroko.
- Tak więc Sally Mario Deylon – powiedział oficjalnym tonem spoglądając na mnie rozbawionym wzrokiem. – Czy mogę Ci dzisiaj trochę potowarzyszyć w spędzaniu tego nudnego popołudnia?
- Ależ oczywiście… Chesterze – powiedziałam uradowana. Jak on do cholery ma na nazwisko!? – Tylko z łaski swojej mów do mnie Salem – rzekłam udając urażoną przez użycie mojego pełnego imienia, którego z całego serca nienawidziłam. Czy tylko mi, kojarzy się ze starą, schorowaną kobietą, która chodząc o laseczce prosi młodego chłopca o pomoc w przejściu przez ulicę? Ale chwila! Przecież w tej chwili właśnie upodabniałam się do takowej staruszki. Leżałam w szpitalu, niedługo miałam chodzić o kulach i uczęszczać w długich rehabilitacjach, na które nie będzie mnie stać. Gdybym mogła, złapałabym się za głowę i śmiała do rozpuku z mojego położenia i tego, że w reszcie moja godność idealnie ukazuje stan, w którym brodzę już od…
- Oj! – krzyknęłam do swoich myśli, kiedy naprowadziły mnie na właściwy trop. Chłopak znowu mnie nie zrozumiał i w ciągu sekundy stał już przy mnie z zamiarem ratowania mojego zagrożonego życia. – Nie, nie, to tylko moja świadomość płata mi figle. Nie wiem czy mówię, czy to tylko moje myśli. Muszę na to uważać – zaczęłam się tłumaczyć przez co nawet nie zauważyłam, kiedy Chazy usiadł tuż obok mnie i delikatnie podniósł moją lewą rękę.
- A masz coś do ukrycia? – zapytał cicho i zaczął subtelnie muskać wargami obandażowaną dłoń, kiedy ja zalewałam się czerwonym rumieńcem. Przygryzłam dolną wargę, jak miałam w zwyczaju, ale teraz nawet to sprawiało mi ból. Nie wiedziałam, jak zdołałam wypowiedzieć dzisiaj tak dużo słów.
- Cóż… to zależy dla kogo – powiedziałam zmieszana i odwróciłam wzrok. Nie mogłam przestać myśleć o tym, że On jest tutaj. Całujący moją chorą rękę, siedzący tak blisko mnie, że woń jego cudownych perfum wabiła i wręcz odurzała.
- Salem – powiedział to tak cicho, że mogło wydawać się to tylko słowem zamkniętym w ruchu jego cudownych warg. Ale ja wiedziałam, że nie był to próżny gest. – Popatrz na mnie – te słowa, docierające wprost do mojego serca, spowodowały, że odwróciłam głowę i spojrzałam w jego piękne kasztanowe oczy, w których czaiła się dobroć. Zaczęłam nierównomiernie oddychać, kiedy zbliżył się do mnie jeszcze o te parę centymetrów. Nie musiałam nic mówić, bo on robił to za mnie. Wydawałoby się, że czyta w moich myślach jak z otwartej książki, zwracając uwagę, aby każdą sylabę uczynić tą najpiękniejszą. Nie umiałam nie ulec.


_______________________________________________
może za bardzo się pospieszyłam z tą ich bliskością, ale mam w tym ukryty cel ;> następny rozdział prawdopodobnie za tydzień, bo znikam śmigać na nartach, chyba że górski klimat mnie natchnie, a komp złapie neta, to coś wrzucę. Jak na razie żegnam się z Wami. Do przeczytania! :D

wtorek, 15 stycznia 2013

Rozdział I



Obudziłam się z potwornym bólem głowy. Próbowałam ruszyć czymkolwiek, ale najwyraźniej jedyną sprawną częścią mojego ciała były oczy. Rozejrzałam się po białej sali bez jakichkolwiek obrazów czy innych ozdób ścian. Zerknęłam w górę i od razu dostrzegłam wielką butlę, a raczej worek, z czymś przypominającym wodę (a może to była woda?) i odchodzącą od tego rurką. Kroplówka, czy jak to się tam nazywa. Po lewej stronie był niewielki ekranik, gdzie po czarnym tle chodziły zielone robaczki, co jakiś czas wydające dziwny dźwięk (pik! pik! pik!) który po chwili zaczął działać mi na nerwy. Czy to był szpital? Nie byłam w czymś takim od czasu, kiedy się urodziłam i raczej nie chciałam mieć bliższej styczności ze służbą zdrowia. Więc co ja tu teraz robię? Zamknęłam na chwilę oczy i spróbowałam przypomnieć sobie co robiłam po raz ostatni… Powiedziałam Dave`owi, że działa mi na nerwy? Nie, to było w poniedziałek. Wywaliłam psa Dashy na korytarz po tym jak zeszczał mi się do buta? A potem? Popatrzyłam na zegarek i stwierdziłam, że uciekł mi ranny tramwaj do centrum i wpadłam na „genialny” pomysł wybrania się pieszo na uniwerek. Tak! A gdy byłam na Szerokiej, przeszłam przez pasy i… i co? Myślenie  to jednak ciężka sprawa.
- Proszę mnie tam wpuścić! – usłyszałam stłumiony, dobiegający z korytarza męski głos. Nie znam go.
- Nie jest pan nikim z rodziny. Niestety nie mogę pana wpuścić. Co pan tu w ogóle robi? – teraz damski głos przebił się gdzieś w mojej głowie.
- Ale ja muszę tam wejść! Nie rozumie pani, że to przeze mnie ona tu teraz jest! – ten pierwszy głos stał się wyraźniejszy. Usłyszałam stukanie obcasów.
- Tym bardziej nie powinnam pana tu wpuszczać! – protekcjonalny damski ton zahuczał mi w głowie, aż rozbolały mnie uszy.
Po chwili w szklanych drzwiach zobaczyłam wiekową babkę ubraną na biało (to chyba pielęgniarka) i krążącego wokół niej chłopaka (no dobra, może był starszy ode mnie o kilka lat) w granatowej koszuli. Kobieta położyła dłoń na klamce drzwi chcąc wejść do mojej sali, ale mężczyzna sprytnie jej w tym przeszkodził.
- Co pan wyprawia!? Proszę stąd natychmiast wyjść, jeśli nie chce pan ponieść radykalnych konsekwencji! – zapiszczała krępa kobieta i wślizgnęła się do pomieszczenia zamykając mężczyźnie drzwi przed nosem.
- Oo, kochanieńka. Widzę, że już się obudziłaś. – zaklekotała nad moim uchem całkowicie nie przypominając tej złej piguły zabraniającej chłopakowi wejść do mojej sali. – Potrzeba ci czegoś?
- K t o to jest? – wydukałam patrząc prosto na kręcącego się pod drzwiami  na korytarzu „intruza”.
- Ah! Nie zawracaj sobie nim głowy, przylazł i chce z tobą rozmawiać. Znasz go? – zerknęła na mnie ciekawie, a ja gapiłam się na jego krótko ścięte czarne włosy i muskularne ramiona, które jakby krzyczały spod granatowej koszuli, aby mogły wydostać się na wolność. – Hm? – dodała po chwili, kiedy zamiast odpowiedzieć patrzyłam jak zaczarowana na mojego gościa.
- Czy on może tu wejść? – zapytałam powoli nie przejmując się całkowicie reakcją kobiety. Byłam już zmęczona po wypowiedzeniu tych dwóch zdań i rada, jeśli zechciałaby się ze mną nie kłócić. Tymczasem ten „książę” spojrzał na mnie i uśmiechnął się szeroko. Serce załomotało szybciej. Kątem oka widziałam, jak pielęgniarka przygląda się zielonym robaczkom. – Proszę…
- Dziecko, ale ja nie mogę… - westchnęła ciężko i jeszcze raz spojrzała na zielone robaczki, a potem na chłopaka. – Ale macie pięć minut.
Czułam, że te pięć minut zmieni moje życie.



To musiało dziwnie wyglądać. Siedzi przede mną przystojniak, a ja leże i gapię się na niego z obwiązaną bandażami głową (o czym dowiedziałam się później). Ten szpital chce mnie wprowadzić do grobu żywcem. Już mnie zaczęli mumifikować! Przynajmniej stanę się tak bardzo szanowana, jak Faraon w Egipcie, a tłumy będą przychodziły żeby oddać mi pokłon. Szkoda tylko, że po śmierci.
- Kiepsko wyglądasz – zaczął chłopak, a ja od razu zachciałam zapaść się pod ziemię, z bandażami czy bez. – I pomyśleć, że to przez moją głupotę… - mruknął. Nie wiem, czy miały to być słowa skierowane do mnie, ale skoro powiedział je na głos to znaczy, że prędzej czy później by padły.
- N i e rozumiem – wydukałam, bo nie zdobyłam się na żadne bardziej inteligentne słowa. Znowu zaczęła mnie boleć szczęka, a od niej cała głowa.
- Dobra, zacznijmy od początku czyli tak, jak powinno to wyglądać. Jestem Chester, ale możesz mówić mi Chazy. – powoli się rozkręcał. Widać było, że gadanie to jego żywioł. Za chwilę jednak zamilkł. Nie wiem czy to dlatego, że zobaczył moją minę (a gapiłam się na niego w ogóle nic nie kapując), czy że zdał sobie sprawę że gada nie do rzeczy. – Niemiło jest rozmawiać o złych rzeczach jakie się zrobiło w swoim życiu. No dobra… To przeze mnie tu jesteś. To ja potrąciłem cię samochodem kiedy przechodziłaś na pasach. To moja wina. Wiem, że nic mnie już nie usprawiedliwia. – i mówiąc to oparł łokcie na udach i schował twarz w dłoniach. Tak bardzo chciałam mu powiedzieć, że to nie tylko jego wina. Że to ja się spieszyłam i biegłam jak dzika na żółtym, a może nawet i na czerwonym świetle.
I wtedy poczułam się trochę jak po śmierci rodziców. Nie mogłam tego w żaden sposób porównywać, a mimo to pozwoliłam, żeby to wszystko jeszcze raz przeze mnie przeszło. Wszystkie obrazy wróciły, jakby to był ten sam piętnasty marca, a ja siedziałam w domu popijając kawę nieświadoma wszystkiego co się stało. A teraz? „Teraz to jest zupełnie inny kazus” jak mawiał mój brat. A jednak moje serce przeszyła strzała żalu. Po policzkach spłynęły rzęsiste łzy, których nie umiałam i nawet nie miałam siły powstrzymać. Chazy poderwał się z krzesła na którym przed chwilą lamentował i spojrzał na mnie przepraszająco.
- Nie, nie, nie płacz, proszę cię… - tutaj szybko spojrzał na tabliczkę zawieszoną przy łóżku z moim imieniem i nazwiskiem - … Sally. Ja wiem, że zachowałem się jak kompletny kretyn, ale błagam cię, wybacz mi. – po czym wziął moją rękę i przyłożył sobie do czoła. Mało brakowało, a rozpłakałby się tak samo jak ja przed chwilą. Na szczęście zachował resztki zimnej krwi i spojrzał prosto w moje mokre oczy – Ja… zrobię w s z y s t k o, żeby wyciągnąć cię z tego bagna. Obiecuję.
Nie wiem, na ile można wierzyć obcemu facetowi, choćby nie wiem jak był przystojny, który po rozjechaniu mnie autem przychodzi do szpitala i prosi, żebym wybaczyłam mu to, że leżę teraz tutaj ledwo żywa. W sumie, to nawet cud, że jeszcze dycham. Nie chciałam go odsyłać z kwitkiem. Nie chciałam, żeby to było nasze pożegnanie. Słów, które wypowiedziałam, będę chyba żałować do końca życia.
- Idź już. – wymamrotałam i zamknęłam oczy – Jestem zmęczona.
Delikatnie ścisnął moją rękę i westchnął zmarnowany. Nie wiem, dlaczego to powiedziałam. Teraz wszystko zaczęło mi przypominać rodziców, a ja nie chciałam znowu chodzić w kółko. Musiałam znaleźć złoty środek, aby w końcu pogodzić się z ich śmiercią. A o n mi tego nie ułatwiał. Kiedy przyszła pielęgniarka i oznajmiła, że na dzisiaj koniec odwiedzin, poczułam jak delikatnie kładzie moją dłoń na łóżku i cicho odsuwa krzesło. Otworzyłam oczy, kiedy jego postać znikała w zamykających się drzwiach. Chlipnęłam cicho. Nie uszło to uwadze kobiety, ponieważ w sali było tak cicho, że wręcz usłyszałabym latającego komara.
- Czego on od ciebie chciał? – zapytała nie kryjąc ciekawości – Jeżeli oczywiście mogę spytać. – dodała szybko.
- Jestem zmęczona. – powtórzyłam zdanie, którego postanowiłam się twardo trzymać bez względu na wszystko. Chyba tylko solidny sen przywróciłby mi siły do walki z samą sobą.
Pielęgniarka pokręciła się jeszcze trochę po pomieszczeniu, po czym zniknęła za tymi samymi drzwiami co Chester. Dopiero wtedy naprawdę zaczęłam żałować swoich słów. Tego, że kazałam mu iść, mimo że tak bardzo potrzebowałam teraz kogoś bliskiego. To dość absurdalne. Widzę chłopaka po raz pierwszy, a czuję do niego dziwną sympatię. Jak to mówią: „tonący brzytwy się chwyta”. Czy jestem aż tak zdesperowana, że ufam mojemu niedoszłemu zabójcy, aby odciąć się od przeszłości?
I wtedy zadałam sobie pytanie, na które szukałam odpowiedzi już w marcu. Czy nie lepiej umrzeć? Czy śmierć nie jest swego rodzaju ulgą, przejściem na ten lepszy świat? A może nie jest mi pisany taki los. Może jeszcze nie teraz? Dano mi drugą szansę i to ode mnie zależy, jak ją wykorzystam.
Zrozumiałam. Będę walczyć bez względu na wszystko.