niedziela, 24 lutego 2013

Rozdział VI część I




     To niesamowite, jak szybko może biec czas. Niedawno jeszcze świętowałam Nowy Rok na prywatce u James`a, potem spędzałam, nieświadoma, ostatnie chwile z rodzicami, aby za chwilę przeżywać ich śmierć. A potem rozpocząć nowy semestr na wydziale prawa i wylądować tutaj. Który jest dzisiaj dzień? Dziewiętnasty grudnia, jeśli się nie mylę. Przed moim nosem przemknęło dwa i pół miesiąca w szpitalu! Przetrzymują mnie w tym budynku jak dzikie zwierzę w klatce, które światło dzienne widzi tylko przez jej kraty. Chociaż Chester za każdym razem dbał, abym przeszła się w jego objęciach do okna, bo jak powiadał „musisz ćwiczyć, bo nie będziesz tu tkwiła wiecznie!”, to i tak bardzo brakowało mi wolności, jaką czułam za każdym razem będąc na powietrzu. Tak więc każdego dnia „chadzałam” od mojego łóżka do okna, zza którego witała mnie zima. Śnieg padał spokojnie, a ja z rozbawieniem obserwowałam rozzłoszczonych ludzi, którzy wsuwając na głowę kaptury swoich ortalionowych kurtek, uciekają przed białymi płatkami. Za każdym razem będąc dzieckiem cieszyłam się, kiedy wstając rano w jeden z grudniowych dni mogłam podziwiać śnieżną czapę zsuwającą się z dachu sąsiada. Śledziłam ruch jego warg układających się w przekleństwa i czerwone od mrozu policzki, które z każda minutą przybierały na kolorze. Wróciłam teraz myślami do tych wspomnień i przetarłam zaparowaną od mojego oddechu szybę. Nic nie trwa wiecznie. Człowieka można porównać do płatka śniegu: jest jeden, pośród miliardów innych, a mimo to wyróżnia się od nich.
 Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięczny głos Chestera, który kazał mi odwrócić wzrok od okna. Obejrzałam się przez ramię i o mało nie spadłam z krzesła, kiedy zobaczyłam go stojącego na środku mojej szpitalnej sali i żonglującego czterema mandarynkami. Minę miał niezwykle skupioną. Za każdym razem przerzucając owoc pod swoim podniesiony kolanem, wyciągał z zapałem język. Na sam koniec przedstawienia zręcznym ruchem pochwycił stojącą na szafce miseczkę i po kolei łapał lecące mandarynki. Zaczęłam klaskać i wiwatować, kiedy ukłonił się nisko i podszedł do mnie.
- Chciałbym zapewnić ci choć trochę rozrywki tutaj. – powiedział przytulając mnie ciepło. Poklepałam go po plecach, nie przestając się śmiać.
- Jesteś jedynym cyrkowcem, jakiego znam. – rzekłam opanowując śmiech, jednocześnie starając się brzmieć poważnie. – Nie zmarnuj tego!
- Nie śmiałbym! - uśmiechnął się uroczo i poczęstował mnie pomarańczowym owocem. Moimi obiema już sprawnymi rękoma zdjęłam skórkę i zaczęłam powoli delektować się smakiem cytrusa.
- Chazy… - mruknęłam niepewnie i z pełną buzią spojrzałam na niego. Zerknął na mnie uważnie, ale nic nie powiedział. Czekał. - Czy mógłbyś… czy mógłbyś przytargać tutaj taką sztuczną choineczkę? Chciałabym poczuć choć odrobinkę świątecznej atmosfery. – po przełknięciu ostatniego kawałka pomarańczy, uśmiechnęłam się do niego szeroko.
Mężczyzna nic nie mówił. Kiwał tylko mechanicznie głową i wpatrywał się we mnie swoimi pięknymi orzechowymi oczami.
- Ładnie wyglądasz, kiedy sok skapuje ci po brodzie. Zrobiłbym ci zdjęcie. – powiedział przechylając zabawnie głowę, a mnie zatkało. Szybko wytarłam usta rękawem, na co on zaśmiał się.
- Zobaczę, co da się zrobić. A teraz może położysz się już do łóżka? – powiedział i podszedł do mnie. Zarzuciłam mu rękę na ramię, a on złapał mnie w pasie. Pokuśtykałam i zmęczona usiadłam na szpitalnej pryczy. Po przejściu kilku zaledwie kroków czułam się, jakbym przebiegła trzysta metrów. To okropne.
     Chester został ze mną do godziny obiadowej, czyli piętnastej. Później ulotnił się pod pretekstem załatwienia czegoś w mieście. Zostałam sama, nudząc się okropnie i myśląc o zbliżających się świętach Bożego Narodzenia. Pierwsze spędzone samotnie, w dodatku w szpitalu. W wigilię zjem  obiad, tak jak codziennie teraz, a wieczór spędzę z książką. Chester na pewno ma jakąś swoją rodzinę, z którą spędzi jeden z najwspanialszych dni w roku… Cóż, moja osoba została chyba stworzona do użalania się. Od kilku miesięcy nie robię nic innego, jak tylko biadolę nad swoim życiem. Te święta będą ostatnimi takimi! W następnym roku stanę się…
- Halo? – odebrałam telefon, który dzwonił już od jakiegoś czasu.
- No cześć, mała. Co u ciebie? – wesoły głos brata. Jak miło było usłyszeć w słuchawce ten jego beztroski ton. Uwielbiałam jego śmiech, który zawsze wprawiał mnie w lepszy nastrój. Tak było i teraz.
- Ha! Kiedy ostatni raz do mnie dzwoniłeś zza wielkiej wody? – zaśmiałam się do słuchawki. Już dawno nie słyszałam swojego radosnego głosu, więc tę chwilę można by zaliczyć w pewien sposób do święta.
- Ćśś… Lepiej gadaj, jak się czujesz. Wyszłaś ze szpitala? – chociaż nie stał przede mną, to w myślach widziałam jego zatroskaną twarz, jego wiecznie spadające okulary, które poprawiał wskazującym palcem, zabawnie unosząc brwi. Pociekły mi łzy, ale głos się nie załamał.
- Ręce mam już sprawne. Ogólnie jestem okazem zdrowia, ale przez gips od uda po koniuszki palców ciągle mnie tu trzymają. – powiedziałam odkrywając kołdrę i oglądając swoją nogę, jakbym mogła przesłać mu jej obraz. – Przyjedziesz na święta?
- Yhh, Salem, nie obrażaj się tylko… - czyli nie przyjedzie. – Ale chyba najprędzej zobaczymy się na Wielkanoc. – niechciane słowa padły. Nie zobaczę mojego brata przy wigilijnym stole, dzielącego się ze mną opłatkiem i mówiącego, że jest ze mnie dumny i abym nigdy nie dała mu powodów do wyjścia z tego założenia.
- W takim razie wesołych świąt, Aidan. – siorbnęłam nosem.
- Zdrowiej szybko, mała. Jak przyjadę, to wyściskam cie za wszystkie czasy. Kocham cię! – nie rozłączył się. Czekał, aby jeszcze coś powiedziała.
- I ja cię kocham. – szybko przycisnęłam czerwoną słuchawkę, aby nie usłyszał mojego łkania. Nie chciałam, aby czuł się winny, że przez niego płaczę. Gdy byłam smutna zawsze potrafił mnie pocieszyć. Wystarczyła jego dłoń ściskająca moją i od razu czułam się lepiej. Teraz moje palce mogły zacisnąć się tylko na telefonie, w którym tak niedawno słyszałam jeszcze jego głos, odległy o setki tysiące kilometrów. Naciągnęłam na siebie kołdrę i pogrążyłam się we wspomnieniach.
     Taką znalazł mnie Chester. Wystraszony, zaczął potrząsać moją kryjówką izolującą mnie od złego świata. Kiedy wyjrzałam na zewnątrz, siedział na krześle i patrzył na mnie przejęty.
- Która godzina? – zapytałam przecierając oczy. Zorientowałam się, że jego szarpanie obudziło mnie. Ziewnęłam.
- Dochodzi dziewiąta. – odpowiedział zdezorientowany. Najwidoczniej nie wierzył, że jeszcze żywa wypełzłam z mojego kokonu. – Salem, do jasnej cholery, czy ty chcesz, żebym zawału dostał? Co ty robisz? Nie odpierasz telefonu, trącam cię zawiniętą w tą cholerną pościel, a ty się łaskawie budzisz i pytasz która godzina? – nie krzyczał. Nie musiał tego robić żebym widziała, jak bardzo się martwił.
- Tak. – kiwnęłam głową i szczypnęłam go w nos. Prychnął. – Dobra, lepiej powiedz, czemu budzisz mnie z samego rana.
Wskazał ręką leżącą na środku sali torbę podróżną. Spojrzałam na niego pytającym wzrokiem, ale on tylko uśmiechnął się. Wolałam go takiego spokojnego.
- Zabieram cię stąd. – odparł powoli, jakby to było oczywiste.
- Co? – nie wierzyłam.
- Zabieram.
Te słowa sprawiły, że po kwadransie byłam zebrana. Ze stolika zniknął mój kubek, moja książka i wiele innych rzeczy, które mogłyby mnie tutaj trzymać. Przede mną otwierał się świat. Ten, który ostatnim razem widziałam tego pamiętnego października. Westchnęłam i wzięłam do rąk moich nowych przyjaciół – dwie kule. Powoli, z pomocą Chestera, wstałam z łóżka i podbierając się na nich pokuśtykałam do wyjścia. Opuszczanie szpitala było dla mnie niczym uwolnienie dzikiego ptaka z klatki. Gdybym mogła, to weszłabym w największą śnieżną zaspę i taplałabym się w niej niczym małe dziecko. Tak bardzo cieszyłam się, że moją salę z tą niewygodna pryczą zostawiłam za sobą.
- Chester… dziękuję. – zatrzymałam go i pocałowałam w policzek. Asekurował mnie, abym nie poślizgnęła się na oblodzonym chodniku, aż w końcu doszliśmy do jego samochodu. Był nad wyraz nowoczesny i elegancki. Po pół godzinie jazdy w ciszy, w której podziwiałam świat za szybą, a Chazy nie chciał mi w tym przeszkadzać, zatrzymaliśmy się przed dość okazałym domkiem jednorodzinnym. Na szczęście nie miał basenu na dachu ani ogrodu wielkością i wyglądem przypominającym amazońską dżunglę, ale prezentował się bardzo luksusowo. Gdy skończyłam podziwianie zaśnieżonego trawnika i idealnie odśnieżonej dróżki prowadzącej do trzech szerokich schodków u których szczytu znajdowały się brązowe drzwi, lekko dotknęłam ramienia Chestera. Domyślił się mojego pytania i szybko sformułował na nie odpowiedź.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci moje towarzystwo na tegorocznej wigilii w domu państwa Bennington?

_________________________________________________________________________________
jestem zła i okropna, wiem. Ale ferie się skończyły, sprawdziany się zaczęły i  nie mam zbyt dużo czasu na pisanie. Pierwszy turnus ferii, to jednak nic fajnego :c Zmęczyłam w końcu ten rozdział, ale jestem z niego nawet zadowolona. Pomijam fakt, że pisząc rozmowę z bratem, ryczałam jak bóbr. Dlatego dedykuję ten fragment wszystkim stęsknionym za swoimi starszymi braćmi siostrom, które swoje jedyne rodzeństwo widzą raz na dwa miesiące<3
i postanawiam poprawę w częstotliwości nowych postów!